top of page

Wiersze Piotra

 

Zatoka dzieci

 
Mój brat ani razu nie spojrzał. Myślałem, że mnie
nie chce. Kiedy go wyciągali z mamy był cichy, jakby
zachłysnął się światem. Wujek Gierek sypał cukierki
już z mniejszym zapałem, ale oddałbym mu i te,
oddałbym nawet kupioną spod lady
futbolówkę, byleby tylko zechciał
za nią pobiec. Nie mógł. Podobno rączki
i nóżki miał tak sztywne, że ojciec nie dał rady
go ubrać. Przykrytego pieluszką zamknięto
w pudełku, niczym misie zsyłane do piwnicznych
sierocińców. Zramolały żuk chyłkiem penetrował
warkocze arterii. Biała trumienka chybotała, jakby
brat próbował się wydostać. Tak bardzo chciałem,
ale jego bardziej chciała ziemia. Zakopali
niczym psiaka, bez wielebnej fatygi. Mając osiem lat,
toczyłem spory religijne z zakonnicą. Twój brat
nie będzie zbawiony. Nigdy nie wyjdzie z limbus
puerorum. Nie miałem argumentów, mogłem
jedynie krzyczeć, za co biła mnie wskaźnikiem
i stawiała do kąta. Po nocach śniłem, jak brat
płacze na obrzeżach otchłani. Woła mnie, a Bóg
z nazistowskim wąsikiem rechoce na całe Królestwo
Niebieskie. Dorastał w moich marzeniach. Ja
podawałem piłkę, a on strzelał najpiękniejsze gole
dla Wielimia. Pierwszego listopada zabrałem
syna na cmentarz. Tu leży twój wujek. Na pewno
byłby dobrym wujkiem. Zagrałby z nami
w ataku, pod samymi oknami Kongregacji
ds. Wiary.
 
 
Przetrącone pokolenie II
 
budzi mnie hymn szkolny
niezmiennie o tej samej porze
łapię się na ostatnią zwrotkę
świadomości najbardziej
wzrusza mnie wers kwitnący
socjalizmem w obawie
przed naruszeniem artykułu
trzynastego zamykam oczy
i zaciskam pośladki nigdy
nie wiadomo gdzie
podrzucą pluskwę
gorzowski poeta (rocznik 84)
o mnie ty to jesteś takie chujwieco
trochę tu trochę tam i znów
mój kryptokomunizm wychylił
ogon z nogawki rzeczywiście
wolałbym być tam i zwiedzać
z Izką B. salę pamięci im. Janka
Krasickiego niż tu skrobać poezję
w kolejce do mopsu będąc
małolatem ( zaraz po stanie
wojennym ) oglądałem film
Wajdy ten o ziemi obiecanej
maszyny tkackie jak owady
pożerały robotnice na żywca
jak dobrze że nie żyję
w takich złych czasach droczyłem
się z przeznaczeniem
dziś strzelają mi w tył głowy
frazą z amerykańskiej szmiry
nie ma zysku bez wyzysku
to takie normalne
a jednak

 

Dystymia
 
jesienią gwiazdy zstępują po liściach na
ulice przechodzą przeze mnie kolebiąc się
tętnem wiatru sploty fastrygują skumulowane
światy chciałbym zapomnieć źrenice
zdradzają mnie skraplając woskowe
domy trzymające się skrajki matczynej
mgły wilgoć ssą spękane
kasztany układam w tornistrze zanim
odleci kipiący dysk ronda
na Placu Wolności jak wtedy taksówki
uciekają z zastoju pośpiesznymi
wieczorami puszczają wszystkie spoiny
sens lepi się elastyczną
sinusoidą dym podtrzymuje domostwa
na uwięzi pomieszane z milczeniem
moje teraźniejsze przyszło przeszłości
 
 
 
 
 


 
 
 
bottom of page